Tradycjonaliści czy wierzący rozumnie?
Łukasz zwierza się Teofilowi: „Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa” (Łk 1,1-2). Zwracają uwagę dwa słowa: „opowiadanie” i „przekazali”, wskazujące na przekaz pisemny i ustny. Albo inaczej: zapis i tradycja. Wiara Kościoła zasadza się na Piśmie Świętym i tradycji. Zdarza się czasem słyszeć pogląd: „Tego, o czym mówisz, nie ma w Piśmie Świętym”. Owszem, ale jest w uznanej tradycji Kościoła. Nawet historyczne wspólnoty protestanckie często odnoszą się do przebogatej tradycji Kościoła. Ograniczenie się jedynie do Pisma Świętego staje się niebezpieczne. Dlaczego?
Reklama
Dlatego, że Nowy Testament jest wynikiem tradycji! Pierwsze pismo Nowego Testamentu (Pierwszy List do Tesaloniczan) powstało najprawdopodobniej około 51 roku po Chr. Apokalipsa być może około 110 roku po Chr. Oznacza to, że kompletny Nowy Testament pojawił się dopiero na początku II stulecia, niemal osiemdziesiąt lat po zmartwychwstaniu Chrystusa. W tym czasie ewangelia głoszona była za pomocą ustnego przekazu. Ta właśnie tradycja ustna doprowadziła do spisania ksiąg Nowego Testamentu. Czy św. Paweł głosił dobrą nowinę pytając słuchaczy: „Wiecie, co jest napisane w Janie trzy szesnaście?”. Oczywiście nie! Miał ze sobą co najwyżej grecką wersję Biblii hebrajskiej. Głosił w oparciu o Stary Testament, bo Nowy jest efektem tradycji ustnej. Kto więc chciałby odrzucić tradycję, ten – postępując konsekwentnie – musiałby odrzucić Nowy Testament, co jest oczywistym absurdem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Co więcej, to właśnie w wyniku natchnionej tradycji zdecydowano o kanonie. Po raz pierwszy w całości kanon został sformułowany przez św. Atanazego, a powszechnie uznano go dopiero po 389 roku po synodzie w Rzymie. Tak więc przez trzysta pięćdziesiąt lat po zmartwychwstaniu Chrystusa nie istniał Nowy Testament w obecnej formie, a wiara Kościoła opierała się zasadniczo na ustnie przekazywanej tradycji. I dziś nie może być inaczej.
Marzenia zabłąkane
Wchodząc do synagogi w Nazarecie Jezus pozdrawiał swoich sąsiadów i krewnych. Był przecież u siebie. Jeśli praktykowano już wtedy welcoming service, jak w wielu kościołach na Zachodzie, przedstawiciel społeczności pozdrawiający przy drzwiach wchodzących z pewnością znał imię Jezusa. Wiedział również, że w pobliskim Kafarnaum uchodzi On za cudotwórcę. Przełożony synagogi poprosił Jezusa o lekturę Proroków. Fragment opisujący działalność oczekiwanego Mesjasza Jezus odnosi do siebie: „Duch Pański spoczywa na Mnie, bo Pan mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski od Pana” (Łk 4,18-19).
Reklama
Oczekiwania mesjańskie w Palestynie I wieku były niezwykle żywe. Kraj osaczony przez wojska rzymskie marzył o wolności. O Mesjaszu myślano głównie w kategoriach politycznych. W Izajaszowej zapowiedzi podkreślano słowa: „abym uciśnionych odsyłał wolnymi”. Żydzi odnosili je wprost do siebie. Mesjasz wyzwoli ich spod panowania Rzymian, nie będą musieli płacić podatków cesarzowi, rzymskie rydwany znikną z palestyńskich dróg, a w Jerozolimie zasiądzie na tronie nowy król, na wzór Dawida i Salomona. Marzeniami o ustanowieniu w Izraelu królestwa mesjańskiego żyli przede wszystkim zeloci, najbardziej gorliwe politycznie stronnictwo. Niektórzy z nich opanowali twierdzę Masada nad Morzem Martwym, i jeszcze przez trzy lata po upadku świątyni w 70 roku, bronili się tam. Gdy w końcu Rzymianie opanowali twierdzę, ich oczom ukazał się makabryczny widok. Niemal tysiąc osób popełniło zbiorowe samobójstwo.
Tymczasem Jezusowa deklaracja wypowiedziana w synagodze w rodzinnym mieście, „Dziś spełniły się słowa Pisma, któreście słyszeli”, nie przekłada się na kategorie polityczne. Jezus nie jest Mesjaszem ziemskich królestw i ich żołnierzy. Jest Mesjaszem ubogich, ślepców, uciśnionych, chorych i grzesznych. Jest Mesjaszem serc, które rwą się ku Bogu.
Pudełko z Obecnością
W ostatnim okresie życia Matka Teresa z Kalkuty bardzo cierpiała. Od 1996 r. stan jej zdrowia na tyle się pogorszył, że coraz częściej przebywała w szpitalu, była dosłownie przykuta do łóżka. Świadkowie wspominają, że gdy tylko wracała jej świadomość, przytomność, natychmiast wykonywała znak krzyża. Robiła to nawet wtedy, gdy była podłączona do aparatury wieloma igłami wbitymi w jej ciało. W duchowych rozmowach doradzała, aby pierwszą rzeczą, którą robi się rano, było ucałowanie krucyfiksu. Ofiarowywanie Bogu wszystkiego, co powiemy, zrobimy, lub pomyślimy w ciągu dnia. Podpowiadała, aby kochać Boga głęboką, osobistą i intymną miłością. Ona sama wciąż tęskniła za Bogiem, ta tęsknota była tak wielką, a choroba tak uciążliwą, że wreszcie umieszczono w jej sali szpitalnej Najświętszy Sakrament.
Reklama
W czasie jednego z ataków serca do płuc wprowadzono rurkę, ale stan chorej nie poprawiał się. Zanim w końcu wyjęto rurki lekarz zwrócił się do opiekującego się Matką Teresą Księdza: „Ojcze, idź do domu i przynieś Matce to pudełko”. Przez chwilę ksiądz nie wiedział o jakie pudełko chodzi. Wreszcie lekarz wyjaśnił: „To pudełko, tę świątynię, którą przynoszą jej do pokoju, a Matka przez cały czas na nią patrzy. Proszę przynieść, ona jest wtedy bardzo spokojna. Kiedy to pudełko jest tutaj, ona tylko patrzy, patrzy i patrzy. I jest inna”. Jak niegdyś w Nazarecie: „oczy wszystkich [w synagodze] były w Nim utkwione” (Łk 4, 20).
Oczy chorej na serce Matki Teresy utkwione w Nim, eucharystycznym Jezusie, przywracały ciału spokój, przynosiły ukojenie. Najświętsza Obecność oddalała ból i lęk. Hinduski lekarz, który poprosił o „pudełko” był nieświadomym świadkiem władzy Eucharystii nad Misjonarką Miłości. Władzy Ukochanego nad ukochaną.
W sieci paradoksów
W 303 roku Dioklecjan rozpętał krwawe prześladowania chrześcijan. Wydał edykt zakazujący sprawowania kultu i nakazujący spalić wszystkie egzemplarze Pisma Świętego. Ci, którzy nie chcieli spalić swoich Biblii, mieli utracić prawa obywatelskie, być pozbawieni wolności, a nawet groziła im śmierć. Dwadzieścia pięć lat później Konstantyn wydał edykt, który nakazywał na koszt państwa przygotować pięćdziesiąt egzemplarzy Pisma Świętego.
Inny paradoks? Zmarły w 1778 roku Wolter miał przepowiadać, że za sto lat po chrześcijaństwie nie będzie śladu, a chrześcijanie staną się historią. Tymczasem to Wolter stał się historią. Pięćdziesiąt lat po jego śmierci Genewskie Towarzystwo Biblijne zaczęło korzystać z prasy drukarskiej w jego domu przy wydawaniu dużych nakładów Biblii.
Reklama
Tego typu paradoksy w historii chrześcijaństwa mają swój precedens. Pod koniec lat dwudziestych I wieku Jezus pojawił się w synagodze w rodzinnym Nazarecie. Odczytał fragment z Księgi Izajasza, w którym Bóg zapowiadał przyjście Mesjasza i dzieła, jakich dokona namaszczony posłaniec Pański, na którym spocznie Boży Duch. A potem dodał: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli” (Łk 4,21). Ten komentarz nie spodobał się mieszkańcom galilejskiej miejscowości. Wyprowadzili Jezusa na stok góry, aby zakończyć Jego kontrowersyjną działalność i położyć kres szokującej nauce. Wszystko miało się zakończyć już wtedy, tymczasem po dwudziestu wiekach ta właśnie nauka głoszona jest przez największą światową religię. Bo również dziś spełniają się te słowa Pisma, które usłyszała niegdyś garstka oburzonych Żydów w zagubionym pośród galilejskich wzgórz miasteczku.
Jezusowa mowa ciała
Amerykańskie badania o skuteczności komunikacji dowodzą, że treść wypowiedzi, czyli przekaz słowny, tylko w siedmiu procentach wpływa na wiarygodność i skuteczność komunikacji. W trzydziestu ośmiu procentach decyduje o tym ton głosu, natomiast aż w pięćdziesięciu pięciu istota przekazu zależna jest od komunikacji pozawerbalnej. To właśnie dzięki „mowie ciała” można poznać uczucia i emocje rozmówcy. Ciekawym jest fakt, że w przypadku braku spójności między przekazem słownym a „mową ciała”, przyjmujemy za prawdziwe sygnały niewerbalne.
Reklama
Mowa ciała Jezusa musiała być szczególnie „wymowna”, skoro po odczytaniu przez Niego fragmentu Izajasza, „oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione”. Ton Jezusowego głosu – trzydzieści osiem procent skuteczności komunikacji – musiał być szczególnie dobitny, skoro „wszyscy przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego”. Tak wielkie wrażenie zrobiło na mieszkańcach Nazaretu jedno wypowiedziane przez Jezusa zdanie: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli” (Łk 4,21). Skrupulatni bibliści zwracają baczną uwagę na sekwencję słów tej wypowiedzi: akcent pada na „dziś”. Bo życie wiary dokonuje się zasadniczo „dziś”. Przyszłości jeszcze nie ma. Czasem nie mamy na nią wielkiego wpływu. Przyjdzie do nas dopiero wtedy, gdy stanie się teraźniejszością. Przeszłości już nie ma. Pozostała poza nami. Możemy jedynie wyciągnąć z niej mądre wnioski i … żyć chwilą obecną. Być chrześcijaninem „dziś”. I nie chodzi tu ani o neoepikureizm, ani o odgrzewanie Horacego.
Chodzi o to, że słowo Boże dziś może odmienić nasze życie. A ponieważ Słowo stało się ciałem, więc Jego skuteczność zdecydowanie przewyższa siedem procent. Może nawet przynieść plon stukrotny.
Niedziela Słowa Bożego
Z czytaniem Biblii jest trochę tak, jak z przebywaniem z najlepszym przyjacielem. Im częściej z nim przebywamy, im częściej się spotykamy, tym łatwiej odgadnąć nam jego rekcje i odczytać myśli. Podobnie jest z lekturą Biblii. Im częściej po nią sięgamy, tym szybciej zmienia się nasze myślenie. A przecież zmiana sposobu myślenia to nic innego jak nawrócenie. Greckie słowo metanoia, tłumaczone jako „nawrócenie”, oznacza właśnie zmianę sposobu myślenia. W Kościele powszechnym przeżywamy dziś ogłoszoną przez papieża Franciszka Niedzielę Słowa Bożego.