Wojciech Kilar nie żyje. Wybitny polski kompozytor światowej sławy zmarł w wieku 81 lat. Bardzo ważnym i bogatym rozdziałem jego twórczości była muzyka religijna.
Biografia
Wojciech Kilar urodził się 17 lipca 1932 r. w jeszcze polskim wówczas Lwowie jego rodzinny dom stał przy ul. Sapiehy 89. Ojciec kompozytora był lekarzem, lecz stawiał swój fach na równi z innymi, praktycznymi zawodami, a za najważniejszy areał życia uważał sztukę. Ożenił się z aktorką teatralną, a sam jako dorosły już człowiek podjął trud nauki gry na fortepianie, co sprowadziło do domu Kilarów instrument i zaważyło na życiu małego Wojciecha.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Pierwszą zapamiętaną przez niego melodią, pierwszą muzyczną fascynacją był utwór „Na perskim rynku” Alberta Ketèlbeya, grany w ich domu przez sąsiada, żydowskiego krawca. Sympatia do tego z pozoru rozrywkowego, prostego utworu wybitnego Brytyjczyka zdradzała już wtedy predylekcję Wojciecha do rytu jego własnej twórczości, nacechowanej dźwiękami mocnymi, wyrazistymi, bez lęku przed prostotą, z domieszką bądź to zawadiackości, bądź to nut cichych, lirycznych, z całym bogactwem tej skali najczęściej w przestrzeni jednego dzieła.
Reklama
Po przymusowym wysiedleniu ze Lwowa kilkunastoletni Wojciech uczył się gry na fortepianie w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej nr 2 w Rzeszowie, w klasie prof. Kazimierza Mirskiego. Jako pianista i kompozytor zadebiutował, mając 15 lat, na Konkursie Młodych Talentów, wykonując własne „Dwie miniatury dziecięce” i zdobywając nimi II nagrodę. Następnie losy rodzinnne przyprowadziły go na rok do Krakowa (1947-48), gdzie młodego pianistę szkoliła Maria Bilińska-Riegerowa, rzeszowianka, i również niegdyś uczennica prof. Mirskiego. Ostatni etap kształcenia średniego to w latach 1948-50 Państwowe Liceum Muzyczne w Katowicach, klasa Władysławy Markiewiczówny. Jako że tworzenie utworów stało się główną stroną jego zainteresowań, młody Kilar pobierał też prywatne lekcje kompozycji u Bolesława Woytowicza. Towarzystwo tych dwojga profesorów dotrzymywało mu kroku również na studiach, które w roku 1955 ukończył z wyróżnieniem na katowickiej wyższej uczelni. Katowicom pozostał wierny do końca swych dni, tak jak wierny był ukochanej, poznanej tam jeszcze w liceum, żonie Barbarze.
Po studiach przez 3 lata był asystentem Woytowicza w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. W roku 1959, śladem swego pedagoga, został na rok stypendystą rządu francuskiego i kształcił się w Paryżu pod kierunkiem Nadii Boulanger, której to imienia fundacja za „Odę Bela Bartók in memoriam” przyznała mu w Bostonie nagrodę (1960 r.); nagród za kompozycje otrzymał w sumie ok. 30.
W ciągu swego długiego i twórczego życia, między rokiem 1958 a 2011 stworzył muzykę do ponad 150 filmów. W tym imponującym zbiorze znalazły się: „Dracula” (reż. F. F. Coppola), „Portret damy” (reż. J. Campion), „Ziemia obiecana”, „Smuga cienia”, „Korczak”, „Pan Tadeusz”, „Zemsta” (reż. A. Wajda), „Przygody Pana Michała”, „Trędowata” (reż. J. Hoffman), „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie” (reż. K. Kutz), „Sami swoi” (reż. S. Chęciński), „Lalka” (reż. W. Has), „Śmierć i dziewczyna”, „Dziewiąte wrota”, „Pianista” (reż. R. Polański) oraz wszystkie filmy Krzysztofa Zanussiego. I nie tylko zawrotna ilość jest tu znacząca, lecz przede wszystkim wielość tematów, umiejętność zilustrowania muzyką przeróżnych opowieści, od absurdalnego, zabawnego „Rejsu” (reż. M. Piwowski) po przejmującą, dramatyczną historię Władysława Szpilmana („Pianista”).
Reklama
Bezmiar talentu Wojciecha Kilara pokazuje najsilniej to, że przecież układanie z dźwięków tła dla filmów jest jedynie odpryskiem jego głównego powołania, którym było pisanie muzyki par excellence poważnej. Wraz z Pendereckim i Góreckim uznawany jest za twórcę sonoryzmu nurtu, w którym nadrzędne było samo brzmienie. Bardzo szybko jednak nie znalazłszy tu pokory wobec nut i słuchaczy, sprzeciwiając się modnym trendom, jakie uznał za puste, naraziwszy się na ostracyzm środowiska Kilar odrzucił zimne kleszcze awangardy i wrócił do punktu, jaki uznał za najlepszy, najwłaściwszy dla siebie, do pisania dzieł pełnych szacunku wobec minionych geniuszy, dobytku klasyki, wypracowanych reguł harmonii. A miałem prawo zwariować powiedział po latach ponieważ gdy w roku 1962 napisałem „Riff 62”, to zagrała go Filharmonia Nowojorska i orkiestra z Cleveland, czyli największe orkiestry świata. Pan Bóg oblał mnie zimną wodą. Zrozumiałem, że awangardę muzyczną spotka taki sam los, jaki spotyka każdą awangardę. Takie ruchy odnowy są konieczne, ale nie można być ich niewolnikiem. W końcu wszystko wraca do Beethovenów, Mozartów, Monteverdich, mnichów gregoriańskich…
Pojąwszy te myśli, wpuścił do utworów wątki ludowe i religijne, ugościł tradycję. Muzyka to opowiadanie komuś o sobie, opowiadanie bez pogardy, bez poczucia wyższości. Trzeba umieć podrzeć partyturę, jeśli jest zła. Trzeba umieć spalić rękopis, jeśli się czuje, że nie jest on norwidowskim kształtem miłości mówił. W tymże więc duchu, lojalnym wobec odbiorców i zgodnym z sumieniem twórcy, wyszły spod jego palców dzieła tak wspaniałe, jak „Krzesany” (1974 r.), „Bogurodzica” (1975 r.), „Kościelec 1909” (1976 r.), „Siwa mgła” (1979 r.), „Exodus” (1981 r.), „Victoria” (1983 r.), „Angelus” (1984 r.), „Orawa” (1986 r.), „Missa pro pace” (2001 r.) czy „September Symphony” (2003 r.). Ostatnim dokończonym utworem jest „II Koncert na fortepian i orkiestrę” z roku 2011, a do „Obcego ciała” Zanussiego muzyki już napisać nie zdążył.
Przegrawszy walkę z poważną chorobą, Wojciech Kilar odszedł rano 29 grudnia 2013 r. w niedzielę Świętej Rodziny w swym katowickim domu.
Poznanie i zapamiętanie
Reklama
Moim portretem jest właściwie „Angelus” tak powiedział Wojciech Kilar w jednym z wywiadów. Od tego utworu, od tego „portretu”, który do dziś jest dla mnie poznawczym, artystycznym szokiem, zaczęło się moje wieloletnie spotkanie z tym niezwykłym człowiekiem. Byłam nastolatką, gdzieś z pogranicza podstawówki i liceum, gdy w listopadowy wieczór 1986 r., pośród owacyjnych braw zdających się nie mieć końca, dane mi było wręczać Kilarowi bukiet kwiatów po łódzkiej premierze „Angelusa”. Byliśmy wszyscy wstrząśnięci, wielu gości filharmonii płakało, wielu zatonęło w fotelach. Ta niebywała kompilacja pradawnej modlitwy z arcynowoczesną formą, Różaniec przebrany w niespodziewanie barwne, wysycone akcenty, „owoc żywota Twojego, Jezus”, którego siła wezbrana wielkim chórem i szerokim instrumentarium kruszyła mury, optymalnie dopracowana faktura utworu sprawiły, że czas ten pozostał we mnie jako doświadczenie najzupełniej nowe, dotknięcie doskonałości. Moment, w którym zaczęłam wymagać od muzyki czegoś więcej niż dźwięków.
Reklama
Wszystkie kolejne spotkania z Wojciechem Kilarem, a na przestrzeni prawie 30 lat było ich wiele, potwierdzały pierwszą intuicję, że mam oto zaszczyt obcowania z człowiekiem o niewiarygodnej inteligencji, wrażliwości i prawości. Budził dystans z uwagi na swą erudycję i sławę, ale miałam wrażenie, że często to on jest bardziej skonfundowany niż reszta otoczenia. Jako samotnik lubił ludzi cichych, którzy wiedzą, kiedy wstać, wyjść, nie trzaskając drzwiami. Wyręczał mnie w wypowiedziach, gdy widział moją nieśmiałość i milczał, gdy mógł w czymś przeszkodzić. Nazywał rzeczy po imieniu. Kluczem do wszystkiego była dla niego miłość. Jeśli Dante i Tomasz Mann postanowili spuentować „Boską komedię” i „Czarodziejską górę” dzieła, które zmieniły świat i człowieka tym właśnie słowem, to wierzę, że jedyną odpowiedzią na pytanie o wartość sztuki jest właśnie miłość powiedział kiedyś. Ale nie tylko w jego kompozycjach tę miłość słychać. Wyjątkowo mocno wybrzmiała ona jego małżeństwem. Rozmowy z żoną zaliczał do najmilszych chwil życia, a małżeński, szmaragdowy staż nie był nigdy powodem do nudy i narzekań. Wręcz przeciwnie. Po śmierci Basi (2007 r.) gestem wyjątkowej urody było przejęcie jej obrączki. Do końca życia nosił ją na najmniejszym palcu, tuż obok swojej, manifestując przywiązanie, wierność, zrozumienie miłości, o której tak prosto mówił, i nad której bezdusznym deprecjonowaniem często ubolewał.
Dokarmiał wszystkie okoliczne koty. Mówił o nich, że „zaszczycają dom”. Główną zawartość spiżarni Kilarów stanowiły puszki z pokarmem dla kotów, którym regularnie dokładał jedzenie do wystawionych na werandzie miseczkach. Uwielbiał im nie przeszkadzać i dyskretnie obserwować je zza firanki. Miał szacunek do niezawisłej kociej natury, która wyraźnie była mu bliska. Na ostatnie urodziny podarowaliśmy mu porcelanowy kubek z wizerunkiem kotów skaczących po klawiaturze fortepianu. Telefonował wieczorem z Katowic, że już pije z kubeczka herbatkę, zachwycony upominkiem jak dziecko, wdzięczny, jakby nic nie miał.
Czytał, uwielbiał i rozumiał poezję. Sztuka uboga, którą można zanotować na pudełku papierosów, zestawić trzy słowa, które rzeczywiście decydują o naszych losach tak pięknie ją pojmował, tak opisywał, sposobem, jaki de facto można by nią nazwać. Świetna recenzja ze strony Kilara i jego powroty do strof mojego tomiku („Pomieszczenie”, Kwadratura 2010), znajduję jako ocenę wyjątkowo cenną, ocenę fachowca. Dziękowaliśmy sobie nawzajem ja jemu za muzykę, on mi za wiersze.
Reklama
Gdy po premierze filmu „Wojciech Kilar. Credo” podeszłam do niego w trakcie bankietu, by podziękować za wysiłek tak wielkiego uczestnictwa w tym dokumencie, tak męczącej pierwszoplanowości (już przed realizacją zdjęć nasiliły się symptomy choroby), roześmiał się i powiedział: Ależ, Jolu, nie ma za co, to ja dziękuję po czym przytulił mnie, a potem roześmiany, szczęśliwy, ze swadą pozował do zdjęć. Miesiąc później, w lipcu spotkaliśmy się na jego urodzinach, jak co roku w Jasnogórskiej Kaplicy. Wyglądał znakomicie, rozdawał uśmiechy i przez myśl mi nie przeszło, że widzimy się po raz ostatni. Sierpień przyniósł fatalną diagnozę, obnażającą wcześniejsze, niepokojące znaki. 12 września 2013 r. odbyła się udana operacja, po której Wojciech Kilar poczuł się dobrze i dał nam nadzieję na wyzdrowienie, lecz dalsze badania złudzenia rozwiały. Brak dzieci, bliskiej rodziny, konieczność oddalenia od przyjaciół, zależność od obcych wszystkie te czynniki nie sprzyjały terapii, a powodowały dodatkowe cierpienia.
„Wojciech Kilar. Credo”
Przez ponad 30 lat kompozytor związany był z Jasną Górą, do której wracał jak do domu. Należał do Konfraterni Zakonu Paulinów, wśród których znalazł kilku przyjaciół, a najwięcej dobrych chwil łączyło go z o. dr. Janem Golonką. Tam właśnie podczas stanu wojennego poznał mojego ojca Zdzisława Sowińskiego, który jako operator filmowy i fotografik latami dokumentował częstochowskie sanktuarium. Jasna Góra, bo „tutaj zawsze byliśmy wolni”, była wówczas matecznikiem artystów, którzy nie zgadzali się na zniewolenie i komunistyczne zamykanie ich uczciwych, twórczych koncepcji. Na podglebiu tamtych okropnych dla Polski lat i ważnych, pełnych patriotycznej troski wymienionych słów, między tymi dwoma twórcami powstała wieloletnia przyjaźń, której wyrazem jest kilka niezwykłych, artystycznych wydarzeń.
W lipcu 2002 r. otwarta została duża wystawa fotograficzna Zdzisława Sowińskiego pokazująca Wojciecha Kilara na Jasnej Górze; wielkoformatowe zdjęcia stanowiące zapis wielu lat, wielu wizyt. Ekspozycja była wyjątkowym prezentem mojego ojca na 70. urodziny kompozytora i jedną z atrakcji XIV Festiwalu Kultury Chrześcijańskiej w Łodzi (2010 r.).
Reklama
Plonem kolejnej dekady spotkań Zdzisława Sowińskiego z Wojciechem Kilarem stała się druga wystawa, przygotowana na 80. jubileusz kompozytora. Także wielkoformatowa, lecz tym razem pełna prywatności, portretów domowych, odkrywająca pokrewieństwo dusz i bliskość relacji między przyjaciółmi.
Ale prawdziwym szczytem przełożenia tych kontaktów na artystyczne działanie i najtrafniejszym jak się teraz okazało finałem tej przyjaźni stał się film dokumentalny pt. „Wojciech Kilar. Credo”, czyli urzeczywistnienie marzenia Zdzisława Sowińskiego i pełne, ostatnie zobrazowanie sylwetki wielkiego Polaka i wielkiego muzyka. Zdążyli z realizacją przed „trzecim dzwonkiem”, przed ostatnim, dramatycznym aktem choroby. Do współreżyserii Sowiński zaprosił osobę, do której wrażliwości i profesjonalizmu miał największe zaufanie, dziennikarkę telewizyjną Violettę Rotter-Kozerę. Film jest historią życia opowiedzianą osobiście przez Kilara, który sam, w szczerym zbliżeniu i w świetnie zmontowanym plenerze ukochanych przez siebie miejsc, mówi do nas o mamie, wierze, przyjaźni, kotach, Iwaszkiewiczu, wyskakiwaniu z tramwaju we Lwowie, nartach, corridzie, mądrości kobiet i byciu „fujarą”.
Reklama
Różaniec na Jasnej Górze stał się częścią mojego życia, i to ważną częścią mojego życia tymi słowami film się zaczyna i to one determinują wymowę całości. Kilar jest tu mądry i bezwarunkowo wierzący. Miał domy w wielu miejscach, ale gdziekolwiek by mieszkał, domem najtrwalszym, o niezawodnej konstrukcji, jest Jasna Góra. Kompozytor pochyla się nad obrazem Najświętszej Maryi Panny jak syn nad matką, patrzy na Jej liczne „rany” uszkodzeń, ślady napaści i z troską dziecka przywołuje znajomą frazę: „Tyleś, Matko, wycierpiała”. Kiedy myślę o Matce i o matce swojej, pojawia się pytanie: kim jest kobieta? Ile my mężczyźni otrzymujemy od kobiet? Wszystko. Szacunek do bliźnich, kindersztubę, inteligentne postrzeganie życiowych zawikłań, przyzwoite oddawanie „cesarzowi”, co jego, refleksyjne korekty własnych słabości… mówił. I nie ma tu ani cienia patosu, ani cienia kłamliwej kreacji. Jest prosta prawda o nieprostym człowieku wysokiej klasy i czystej wiary, który lubi „być sam w kościele, modlić się swoimi słowami”.
Gdybym myślał dźwiękiem, a nie ojczyzną, Bogiem, najbliższymi, być może powstałyby utwory bardziej elitarne z ujmującą szczerością mówi przed kamerami Wojciech Kilar, dopuszczając nas do zaszczytu wysłuchania jakże pięknej, filmowej spowiedzi. Słuchając takich słów, milknie się w sobie i nie sposób w jego kompozycjach nie dosłyszeć prawdy, gdy patrząc na oboje reżyserów stwierdził, że „ten film ma ojca i matkę, a wkrótce się dowiemy, że rodzica A i rodzica B”. Nieobce są mu zatem problemy jak najbardziej współczesne i nie lęka się artykułować swego klarownego wobec nich stanowiska. W wielu fragmentach „Credo”, oprócz wypowiedzenia przemyśleń i wyrażenia zadumy, przemycone jest wyborne poczucie humoru: Lubię pisać kuligi. Poza tym walce, tanga… Chętnie piszę to, czego nie umiem tańczyć.
Ten film jest bardzo dobry, ponieważ jest prawdziwy. Bo w sztuce chodzi właśnie o to, żeby wydobyć z człowieka głębię. A tutaj w taką głębię wchodzimy już od pierwszego kadru powiedział mi po projekcji znakomity polski muzyk Mateusz Pospieszalski. Echa wzruszeń twórców i gości słychać było na jasnogórskim dziedzińcu jeszcze długo po zakończeniu projekcji.
Reklama
Nieocenionym atutem filmu „Wojciech Kilar. Credo” jest pokazanie odnalezionych przez kompozytora w odmętach domowego strychu jego rodzinnych fotografii. Poznajemy dzięki nim „tła”, na jakich muzyk dorastał: uśmiech jego mamy, sylwetkę taty, drogi Lwów, elegancką Worochtę. Konstatujemy z zabawnym zdumieniem, że smukły, nobliwy Kilar był kiedyś dzieckiem pyzatym i rekordzistą w kwestii wywrotek na nartach. Zdjęcia małego Wojtusia w przyjaznej, rodzinnej atmosferze uzmysławiają, iż kluczowe dla jego życia było czułe wychowywanie i artystyczny, intelektualny klimat domu. Miło jest też zrozumieć, jak doskonale potrafił on zagospodarować szanse, które otrzymał w darze.
Ostatnie lata życia postanowiłem poświęcić na szukanie ludzi, z którymi jeszcze nie jestem pojednany.
Tylko człowiek wielki duchem jest zdolny znaleźć w sobie sprawiedliwość takiego postanowienia. Niepojednanych z nim wśród nas nie ma. Tym bardziej nam go brakuje.