Zupełnie obca polskiemu doświadczeniu historycznemu „zbrodnia królobójstwa” stanowiła zwieńczenie haniebnej nagonki prowadzonej przez opozycję wobec prezydenta, a wcześniej wobec Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Eligiusz Niewiadomski, który przed 100 laty nacisnął spust rewolweru, mierząc w plecy Narutowicza, pierwotnie planował zamordować Piłsudskiego. Jego czyn był owocem ówczesnego „przemysłu pogardy” i rozgrzania do czerwoności sporu politycznego w państwie odradzającym się po latach z niewoli.
Wyborcza mozaika
Reklama
Konstytucja marcowa z 1921 r. wprowadzała po raz pierwszy do polskiego porządku prawnego urząd Prezydenta Rzeczypospolitej. Głowa państwa miała być wybierana przez Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby Sejmu i Senatu. Konstytucja nie dawała prezydentowi zbyt dużych uprawnień. Stało się tak m.in. dlatego, że jej autorzy, w większości politycy obozu narodowego, zakładali, iż po prezydenturę sięgnie znienawidzony przez nich marszałek Piłsudski. Tak się jednak nie stało. Piłsudski, mimo że był namawiany przez partie lewicy niepodległościowej, kategorycznie odmówił kandydowania. 9 grudnia 1922 r. marszałek Sejmu Maciej Rataj zwołał posiedzenie obu izb parlamentu. Rozdrobnienie polityczne spowodowało, że do walki o prezydenturę stanęło pięciu kandydatów: Maurycy Zamoyski, zgłoszony przez Związek Ludowo-Narodowy, Stanisław Wojciechowski – kandydat PSL „Piast”, prof. Gabriel Narutowicz – wystawiony przez PSL „Wyzwolenie”, prof. Jan Baudouin de Courtenay – zgłoszony przez Klub Mniejszości Narodowych i Ignacy Daszyński – kandydat PPS. Żaden nie uzyskał wymaganej większości głosów, a w kolejnych głosowaniach odpadali kolejno ci, którzy uzyskali najsłabszy wynik. Wreszcie do decydującej rozgrywki stanęło dwóch: Zamoyski i Narutowicz. Obaj mieli spory dorobek życiowy i polityczny. Zamoyski był związany z ruchem narodowym od końca XIX wieku, jako członek Komitetu Narodowego Polskiego ściśle współpracował z Romanem Dmowskim, był członkiem delegacji w czasie konferencji wersalskiej, a od 1919 r. reprezentował Polskę jako poseł akredytowany w Paryżu. Jednak z trzech względów był kandydatem nie do zaakceptowania przez lewicę niepodległościową, ludowców i liczący kilkudziesięciu posłów Klub Mniejszości Narodowych. Wypominano mu, że był posłem do Dumy rosyjskiej, a w 1914 r. podpisał wiernopoddańczy i czołobitny list do cara, w którym stwierdził: „Krew synów Polski, przelana łącznie z krwią synów Rosji w walce ze wspólnym wrogiem, stanie się największą rękojmią nowego życia w pokoju i przyjaźni dwóch narodów słowiańskich”. Ludowcy przypominali, że jest jednym z największych właścicieli ziemskich, posiadającym majątek liczący blisko 200 tys. ha, a posłowie mniejszości narodowych widzieli w nim czołowego polityka endecji. Jego konkurent – Gabriel Narutowicz był z kolei postacią powszechnie szanowaną, również dlatego, że nie angażował się w bieżące spory i waśnie polityczne. Liczący 57 lat dystyngowany profesor większość życia spędził w Szwajcarii. Stał się światowej sławy inżynierem, projektantem i budowniczym wielu europejskich elektrowni wodnych. W czasie I wojny światowej wspierał ruch niepodległościowy Piłsudskiego, a także wspólnie z Henrykiem Sienkiewiczem organizował pomoc dla ofiar wojennych. Powrócił do Polski w 1920 r., a swoje talenty przeniósł na niwę pracy publicznej, pełniąc najpierw funkcję ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego, a od 1922 r. – ministra spraw zagranicznych w gabinetach Artura Śliwińskiego i Juliana Nowaka. I to właśnie on został w piątej turze głosowania wybrany na prezydenta Polski. Uzyskał 289 głosów, a Maurycy Zamoyski – 227.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Przemysł pogardy
Wynik wyborów wywołał zupełnie niespodziewaną falę oburzenia w przegranym środowisku politycznym. Podważano go, twierdząc, że o zwycięstwie Narutowicza przesądziły głosy posłów i senatorów wybranych z list mniejszości narodowych. Na szanowanego dotychczas ministra spraw zagranicznych padły na łamach prasy kalumnie i obelgi. „To ich prezydent” – napisał dzień po wyborach endecki poseł i publicysta Stanisław Stroński. „Pan Narutowicz osobą swą zawalił drogę ku naprawie gospodarczo-skarbowej w państwie” – perorował na łamach Rzeczpospolitej. Jest „zawadą” – dodawał. Spór polityczny przeniósł się na ulice. Przez Warszawę przetoczyła się fala demonstracji, a przedstawiciele przegranego obozu poinformowali marszałka Sejmu, że nie wezmą udziału w zaprzysiężeniu prezydenta elekta oraz odmówią wszelkiego poparcia rządom powołanym przez Narutowicza. Fanatyczni zwolennicy przegranego kandydata posunęli się nawet do obrzucenia błotem i grudami śniegu prezydenta, który jechał otwartym powozem przez Aleje Ujazdowskie do Sejmu na zaprzysiężenie. Podjęto próbę niedopuszczenia do Sejmu posłów i senatorów zmierzających na ceremonię złożenia przysięgi, aby odbyła się przy pustej sali i tym samym stała się konstytucyjnie nieważna. Na placu Trzech Krzyży doszło do starć bojówek endeckich z socjalistami. Padły strzały, w wyniku których zginął robotnik. W takiej atmosferze prof. Narutowicz wypowiadał przed Zgromadzeniem Narodowym słowa przysięgi, rozpoczynając od słów: „Przysięgam Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu”, a kończąc: „Tak mi dopomóż Bóg i święta Syna Jego Męka”. Zamykał tym usta krzyczącym o jego „bezwyznaniowości”, a tym samym wykluczeniu go z możliwości objęcia urzędu. Jego prezydentura stała się faktem. Podczas uroczystości w Belwederze składający urząd Naczelnika Państwa Józef Piłsudski powiedział: „Jako jedyny oficer polski służby czynnej, który nigdy przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!”.
Strzały w Zachęcie
Niestety, nastroje ulicy, umiejętnie podsycane przez przeciwników politycznych, nadal się radykalizowały. Prezydent otrzymywał anonimowe listy, w których grożono śmiercią jemu i jego najbliższym. Nie udało się jednak go zastraszyć ani zmusić do dymisji. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności wobec państwa. Jak powiedział w wywiadzie dla prasy zagranicznej, „dwa wielkie obozy stoją naprzeciw siebie z siłami równymi, bez konieczności wzajemnych ustępstw”. Chciał położyć temu kres, aby Polski nie ogarnęła wojna domowa. Złożył więc deklarację, że powoła rząd ponadpartyjny, w którym zasiedliby przedstawiciele wszystkich sił politycznych. Tekę ministra spraw zagranicznych w takim rządzie prezydent chciał powierzyć swemu konkurentowi – Maurycemu Zamoyskiemu, nie zdążył jednak zrealizować tych planów. Dosięgła go śmiertelna kula wystrzelona z rewolweru Eligiusza Niewiadomskiego – malarza, wykładowcy akademickiego i krytyka sztuki. Fanatyka, który uwierzył, że mordując prezydenta, przysłuży się narodowi. Zbrodnia wstrząsnęła Polską. „Ten czyn hańbiący, dokonany z zimną krwią, odbił się ciężko na mężu” – wspominała Aleksandra Piłsudska, żona marszałka. „Widział w nim dowód spodlenia narodu w niewoli, zdziczenia obyczajów, zepsucia moralnego pod wpływem długiej wojny, braku szacunku zarówno dla siebie, jak i dla najważniejszego reprezentanta narodu i państwa”. Można by dodać, także jako naukę dla współczesnych, że nie byłoby tej zbrodni, gdyby nie świadome działania polityków, którzy mając usta pełne haseł demokratycznych, nie mogli się pogodzić z wynikiem demokratycznych wyborów. Od haniebnych słów do zbrodniczych czynów bywa bowiem niebezpiecznie blisko.
Autor jest historykiem, szefem Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych