Reklama
Tomasz Strużanowski: Czy zgadzasz się z opinią, że młode pokolenie Polaków w galopującym tempie odchodzi od chrześcijaństwa?
Piotr Wołochowicz: Część młodego pokolenia faktycznie odeszła od chrześcijaństwa; to często ci, którzy formowali się we wspólnotach, byli zaangażowani w życie Kościoła, a potem porzucili i Kościół, i wiarę. Nawiązując do przypowieści o czterech rodzajach gleby (inaczej zwanej przypowieścią o siewcy), ich przypadek porównałbym do ziarna rzuconego między ciernie. Sprawy tego świata tak przygłuszyły wiarę, że oni ją porzucili, a w centrum zainteresowań postawili inne rzeczy. Ale jest też ogromna grupa młodych, których symbolizuje ziarno rzucone na drogę. O nich trudno powiedzieć, że odeszli od wiary, ponieważ nigdy tak naprawdę nie byli świadomymi chrześcijanami. Prawda o Jezusie Zbawicielu nie dotarła do ich serca; oni co najwyżej podjęli pewne praktyki religijne, ale bez głębszej refleksji, pozostając na poziomie przyzwyczajenia, tradycji. Są też tacy młodzi, którzy przyjęli słowo Boże, ale trafiło ono na grunt skalisty, gdzie było mało ziemi, przez co nie zakorzeniło się wystarczająco. Przyszły prześladowania, wiara w Jezusa zaczęła być wytykana przez rówieśników jako „obciach”, dlatego ją porzucili, z obawy przed odrzuceniem, wypadnięciem na towarzyski margines. I wreszcie, dzięki Bogu – nadal są tacy młodzi, którzy niczym żyzna gleba przyjmują słowo, wchodzą w osobistą relację z Bogiem i przynoszą plony...
Na czym polega osobista relacja z Bogiem?
Istota chrześcijaństwa polega na osobistej relacji z Bogiem, a nie na przynależności do organizacji. Przynależność do Kościoła jest naturalnym skutkiem tej relacji, a owa relacja to owoc świadomej decyzji człowieka, który chce iść za Bogiem, bo On ma najlepszy plan co do jego życia. Człowiek ten jest świadomy swojej słabości; rozumie, że grzech oddziela go od Boga, i że właśnie dlatego Jezus Chrystus przyszedł na ziemię, umarł na krzyżu i zmartwychwstał, bo tylko w ten sposób można było „zasypać” ową przepaść między ludźmi a Bogiem. Człowiek uznaje to wszystko, decyzją swej woli przyjmuje Jezusa jako Zbawiciela i Pana swojego życia, a potem konsekwentnie podąża tą drogą. Gdy to wszystko się dokona, wtedy możemy mówić o osobistej relacji z Bogiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Może więc przekaz wiary młodemu pokoleniu za bardzo został sprowadzony do wdrażania w pewne praktyki religijne, a nie w osobistą więź z Bogiem?
Tak. I tu od razu rysuje się kolejny problem. Gdy brakuje tej więzi z Bogiem jako Kimś żywym, Kimś, kto mnie kocha, i Kogo ja kocham, trudno zaakceptować wymagania stawiane przez Kościół. One wynikają z Ewangelii. Jeśli jednak człowiek nie doświadczył spotkania z żywym Jezusem, wydają się one głupstwem: bezsensownym ciężarem, niepotrzebnym utrudnianiem sobie życia.
Reklama
Czyli dotykamy w tym momencie sedna sprawy, jeśli chodzi o przyczyny braku skuteczności w przekazie wiary młodemu pokoleniu...
Jeżeli rodzice nie mają takiej żywej wiary, to sami najpierw muszą się nawrócić, bo nie da się przekazać tego, czego samemu się nie ma. Modelowa sytuacja jest taka: rodzice, którzy gorąco wierzą i z całego serca służą Bogu, przekazują to dzieciom. Mówią im o Nim, a zarazem pokazują swoim życiem to, jak bardzo Mu wierzą. Wtedy jest realna szansa na to, aby nastąpił skuteczny przekaz wiary.
Niestety, chyba tylko niewielka część młodego pokolenia ma szczęście wynieść z domu takie dziedzictwo. Pozostałym, którzy nie usłyszeli Dobrej Nowiny w domu rodzinnym, trzeba ją przekazywać – już poza ich domem rodzinnym – przez ewangelizację, głoszenie kerygmatu. To jest ta druga szansa. Jeśli zostaje ona wykorzystana, jeśli młody człowiek nawraca się i idzie za Jezusem, to wówczas można przejść do katechezy, czyli uczyć go, jak w praktyce żyć po Bożemu.
Reklama
Wracając do sytuacji modelowej – mówisz, że przekaz wiary polega na pociąganiu, a nie na popychaniu...
Jeżeli rodzice zmuszają dziecko do praktyk religijnych, jeśli wręcz „przygniatają” je nimi, a nie ma w tym wszystkim spotkania z żywym Bogiem, to efekt będzie przeciwny do zamierzonego. Kiedy natomiast dzieci widzą w rodzicach prawdziwą pasję dla Jezusa, jeśli to właśnie z wiary w Niego wynika całe dobro, cała miłość, których od nich doświadczają, to wówczas jest duża szansa, że pójdą za Jezusem z własnej woli, z własnego wyboru, pociągnięci ich przykładem. Na pewno nie przyciągną dzieci do Jezusa rodzice, choćby nawet gorliwi katolicy, którzy po powrocie z niedzielnej Mszy św. skupią się na słabej jakości homilii czy będą się zastanawiali, co w ogóle robili w kościele ich sąsiedzi, skoro to są tacy okropni ludzie. Dziecko, gdy to usłyszy, wyciągnie logiczny wniosek: po co mam się angażować w coś tak nieciekawego? Jest przecież tyle innych, bardziej atrakcyjnych, bardziej kolorowych propozycji... Tyle że dziecko zostaje tu wprowadzone w błąd, bo w takiej wersji to w ogóle nie jest chrześcijaństwo!
Mówisz o pasji dla Jezusa. Przyznam, że w naszych kościołach dość rzadko mówi się w ten sposób w kontekście tego, kim jest dla nas Jezus Chrystus. Czym zatem jest ta pasja?
To taki wewnętrzny ogień, który sprawia, że człowiek chce żyć dla Boga, chce Mu służyć, chce być blisko Niego. Podkreślmy – to nie jest kwestia emocji, słomianego zapału. Pasja to głęboka, trwała i jednocześnie bardzo intensywna postawa życiowa, w której cały jestem dla Boga, zwrócony ku Niemu, bo Mu ufam, bo Go kocham. O trwałość pasji trzeba dbać – przez modlitwę, słuchanie słowa Bożego, sakramenty, dawanie świadectwa, kontakty z innymi wierzącymi.
Młodzi małżonkowie oczekują narodzin dziecka. Są wierzący i bardzo pragną zaszczepić wiarę swej latorośli. Co radziłbyś im konkretnie?
Swoimi przemyśleniami na ten temat, a także konkretnymi radami swego czasu podzieliliśmy się wraz z żoną w serii książek pt. Wierzące dzieci. O tym, jak wychować dzieci do dojrzałej wiary. Zaczęło się od tego, że zauważyliśmy, iż dzieci naszych znajomych, często liderów wspólnot, choć otrzymały od rodziców dobre świadectwo, to jednak w pewnym momencie odchodziły od wiary. Prosiliśmy Pana Boga, by nam pokazał, jak pomóc współczesnym rodzicom w przekazie wiary, głęboko zastanawialiśmy się nad przyczynami tej sytuacji i doszliśmy do sześciu wniosków.
Reklama
Proszę zatem, powiedz, jakie są te wnioski...
Pierwszy z nich to modlitwa za dzieci. Mam tu na myśli nie codzienne Ojcze nasz czy Zdrowaś Maryjo” w intencji dziecka, tylko rozmowę z Bogiem o dzieciach, i to o każdym z osobna; omawianie z Nim tego, co nas w dziecku cieszy, a co jest troską; wylewanie serca przed Bogiem, ale też słuchanie, jakie rozwiązania On nam podpowie.
Drugi to autentyczność życia chrześcijańskiego w rodzinie, aby dziecko widziało, że nasza wiara nie jest na pokaz, że nie jest dodatkiem do tysiąca innych spraw, tylko przenika każdy jego odcinek; że właśnie z powodu Jezusa wzajemnie sobie służymy, wspieramy się, przebaczamy sobie wzajemnie, wydajnie pracujemy, nie mówimy źle o innych, nie oszukujemy, nie kradniemy; że nie ma takiej sfery życia, z której byśmy Go usuwali.
Trzeci to atrakcyjne i radosne życie. To nie jest takie proste, bo relacja z Jezusem wyklucza korzystanie z wielu form współczesnej kultury i rozrywki, które za nic nie dają się pogodzić z chrześcijaństwem. Trzeba zatem pewnego wysiłku, by znaleźć wartościowe „zamienniki”: dobre, pożyteczne, ciekawe, budujące, umacniające więź z Bogiem książki, muzykę, filmy, strony internetowe. Trzeba też znaleźć czas dla dzieci – nie odsyłać ich do przysłowiowej piaskownicy, aby mieć trochę spokoju, tylko być i twórczo się z nimi bawić, rozwijać wspólne pasje, zabierać na wycieczki, wyprawy. Trzeba też poświęcić sterylność mieszkania i broń Boże nie wysyłać dziecku komunikatu: „Twoja potrzeba zabawy jest mniej ważna niż perfekcyjny porządek w domu”.
Reklama
Czwarta sugestia to umacnianie i wzrost duchowy, czyli systematyczne, dostosowane do wieku wprowadzanie w modlitwę, spotkanie ze słowem Bożym, sakramenty, a w pewnym momencie – zaangażowanie we wspólnotę formacyjną dla dzieci i młodzieży.
Piąta sugestia wynika z naszych dobrych doświadczeń – to czytanie dzieciom przed snem. Praktykowaliśmy to przez długie lata z trojgiem naszych dzieci. Codziennie, kiedy były już – jak to się mówi – „pomodlone, zjedzone i umyte”, jedno z nas siadało przy łóżku i czytaliśmy im książki. To dawało okazję do rozmów, komentarzy, dyskusji, a przede wszystkim sprawiało, że ostatnie myśli, z jakimi zasypiały dzieci, były blisko dobra, blisko Boga.
I wreszcie szósty wniosek – to przebywanie z dziećmi. Aby coś wpoić, trzeba czasu. I tu dochodzimy do tego, co w moim przekonaniu jest jedną z przyczyn niepowodzenia w przekazywaniu wiary młodemu pokoleniu. Mam na myśli wczesne wyrywanie dzieci z domu rodzinnego i oddawanie ich na 6-8 godzin dziennie do żłobka i przedszkola – i to jeszcze w przekonaniu, że w ten sposób czyni się dziecku dobro, bo przecież trafia ono w ręce fachowców. Dla mnie i Marioli jednym z podstawowych założeń życiowych było to, że oddamy dzieci dopiero do zerówki, nawet kosztem obniżenia standardu życia. Uznaliśmy, że to my chcemy kształtować nasze dzieci, przekazywać im to, co dla nas jest najcenniejsze, zwłaszcza w pierwszych latach życia, kiedy są najbardziej chłonne.
Przed jakimi niebezpieczeństwami przestrzegłbyś młodych rodziców?
Przed ludźmi i organizacjami (dysponującymi ogromnymi pieniędzmi), których celem jest zagarnięcie naszych dzieci, zdobycie przemożnego wpływu na nie przez ukształtowanie ich myślenia; przed edukacją seksualną według standardów Światowej Organizacji Zdrowia; przed brakiem równowagi w wychowaniu między miłością i dyscypliną; przed pozbawionym kontroli korzystaniem z internetu. Trzeba zrobić wszystko, aby swoje poczucie wartości czerpały nie z liczby „lajków” w mediach społecznościowych, tylko z faktu, że są dziećmi Boga, który ich kocha, z faktu, że Jezus za nich umarł, oraz że rodzice ich kochają. Tylko wówczas nasze dzieci nie zamienią się w nieopanowanych konsumentów, w bezmyślny tłum, który posłusznie realizuje to, co narzucają tzw. elity. Tylko wtedy mają szansę nie przegapić tego, co najważniejsze: zaproszenia do wieczności z Bogiem, a wcześniej – do szczęśliwego życia tu, na ziemi.