„Paulinka nie chodziła od urodzenia - opowiadają jej rodzice, Elżbieta i Zenon Walczykowie. - Było dla nas szokiem to, że inne dzieci w jej wieku już chodziły, a ona wciąż nie”.
Nie znając jeszcze przyczyny stanu córki, jeździli z nią na masaże, dopiero konsultacja w szpitalu na Banacha w Warszawie przyniosła rozpoznanie, brzmiące jak wyrok śmierci: zanik mięśni pochodzenia rdzeniowego.
Ponieważ choroba ma podłoże genetyczne, istniało realne zagrożenie, że Paulinka nie będzie miała rodzeństwa, albo, że także będzie ono chore. Jednak państwo Walczykowie nie chcieli się zgodzić na proponowane
przez lekarzy badania prenatalne, jak i na środki antykoncepcyjne. Wspominają, że czuli się przez to napiętnowani, ale w tym trudnym okresie otrzymali pomoc od wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, istniejącej
wówczas w płockiej parafii „na górkach”.
Nie sprawdziły się na szczęście czarne scenariusze co do najmłodszej córeczki Klaudii i starszego syna Daniela. Dzieci urodziły się zdrowe i sprawne. Jednak los Paulinki był przesądzony. Medycyna
jeszcze nie zna skutecznego lekarstwa na tę chorobę. Mimo to rodzice dziewczynki podjęli walkę o jej zdrowie i życie. Lecz ani ciągłe konsultacje lekarskie, ani wizyty w szpitalu, u kręgarzy, czy wreszcie,
w geście ostatecznej rozpaczy, u bioenergoterapeutów nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.
Dla córeczki Państwa Walczyków to wszystko oznaczało ciągły fizyczny ból, unieruchomienie i lęk przed śmiercią. W takiej sytuacji trudno o szczególne powody do radości, jednak postawa Paulinki wykraczała
poza wszelkie oczekiwane standardy zachowań. Pomimo niepełnosprawności i cierpienia była bardzo pogodną dziewczynką. Jej rodzice zgodnie protestują przeciwko określaniu swej córeczki mianem „nieszczęśliwa”,
tak jak zresztą zwykło się określać dzieci o ograniczonej sprawności. Nie, „nieszczęśliwa” zdecydowanie nie pasuje do ich Paulinki. Słowa rodziców potwierdzają zresztą zdjęcia dziewczynki
- te, które stoją na półkach w ich mieszkaniu, i te z albumów, które chętnie pokazują. Na wszystkich widać uśmiechniętą, choć coraz chudszą buzię dziecka.
Paulinka nie mogła poruszać się o własnych siłach, ale jej umysł nieustannie pracował. „Nigdy się nie nudziła, zawsze miała swój harmonogram dnia” - opowiadają jej rodzice. Uczyła
się znakomicie, choć nie mogła uczęszczać do szkoły, tak jak inne dzieci, i w odróżnieniu do innych dzieci nie mogła spędzać aktywnie wolnego czasu. Ale mogła czytać i pisać. Układała wiersze: najpierw
były tylko trzy: dla mamy, taty i na Wielkanoc, później, gdy choroba się pogłębiła, powstawały niemal codziennie. Mama Paulinki jest przekonana, że wiele z nich nie zostało spisanych. Pozostało im około
40 wierszy; nie tylko je przechowują, ale też często czytają. Są tam zaskakująco dojrzałe wiersze o bólu, cierpieniu, ale są i radosne, dziecięce. Czytając te ostatnie, trudno uwierzyć, że napisała je
dziewczynka przykuta do wózka inwalidzkiego. Paulinka zdążyła się podzielić fragmentami swojej dziecięcej poezji z rówieśnikami dzięki „Rycerzykowi Niepokalanej”. Ale jej wielkim marzeniem
było wydanie prawdziwego tomiku swoich wierszy.
Nie było to jedyne marzenie Paulinki. „Bardzo chciała mieć przyjaciół, ale nie mogła ich znaleźć w swoim otoczeniu” - wspomina mama dziewczynki. Z jakiś powodów rówieśnicy unikali
jej; tak naprawdę odwiedzała ją tylko jedna koleżanka. Wówczas wraz z mamą postanowiła napisać do „Świata Misyjnego”, z prośbą o listy od innych dzieci. Niedługo potem zmarła. Tuż po jej śmierci
zaczęły nadchodzić listy od dzieci z różnych stron Polski. Ostatni z nich, trzynasty, przyszedł całkiem niedawno, bo w marcu tego roku. Rodzice Paulinki żałują, że nie zdążyła ich przeczytać, a jednocześnie
cieszą się z tak dużego odzewu na prośbę córki.
Kiedy mówią o wyobcowaniu Paulinki, którego doświadczała ze strony mieszkających blisko dzieci, podkreślają, że dziewczynka potrafiła znaleźć sobie przyjaciół... w niebie. Św. Hiacynta, św. Franciszek,
jej Patronka - byli jej szczególnie bliscy. Modliła się do nich i wiele o nich czytała. Zresztą modlitwa stanowiła jej swoisty charyzmat. „Codziennie odmawiała wszystkie części Różańca, włącznie
z tajemnicami światła, obchodziła też pierwsze piątki i soboty miesiąca, modliła się za misje i misjonarzy” - wylicza tata Paulinki. I dodaje: „była naszą małą karmelitanką”. Wiele
nauczyła ich ta mała, niechodząca, zamknięta w czterech ścianach dziewczynka. „Nawet gdy była już bardzo chora, potrafiła sobie odmówić słodyczy z powodu postu” - wspomina Pani Elżbieta.
Ale nie tylko o swoją duszę się troszczyła, bo zależało jej także na bliskich. Kiedyś, z pielgrzymki do Niepokalanowa przywiozła medaliki i rozdała je wszystkich członkom rodziny. Bardzo chciała, żeby
je nosili. Jej rodzice są przekonani, że to właśnie ta dojrzała pobożność pozwoliła jej uniknąć rozpaczy, której poddaje się wielu chorych ludzi.
Gdy miała 11 lat, nastąpił kryzys. Paulinka, w ciężkim stanie znalazła się w szpitalu w Międzylesiu. Wydawało się, że tej próby nie przetrwa. A bardzo bała się śmierci w szpitalu, pod respiratorem.
I tym razem jednak nie spełniły się czarne scenariusze. Państwo Walczykowie wierzą, że życie dla ich córki wyprosił wówczas o. Jacek Bazarnik, pracujący w Międzylesiu. „Paulinka dwa lata miała przedłużone
- mówi z przekonaniem Pan Zenon - dwa lata niezwykle cenne dla niej i dla nas”.
Lęk przed śmiercią nie był jej obcy. „Bała się „zamiany” - wspomina jej tata. - Tak było w przypadku odejścia Dominika. Kiedy żona wróciła z nowo narodzonym synem Danielem
ze szpitala, tego dnia Dominik bardzo ciężko zachorował. Daniel urodził się w listopadzie, a Dominik zmarł w grudniu. Paulinka obawiała się tego samego, gdy urodziła się jej siostra Klaudia. Mijały jednak
miesiące i lęk też mijał”. Dzięki zetknięciu ze wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym zaczęła nawet wierzyć, że zostanie uzdrowiona. Pan Bóg miał jednak co do niej inne plany. Chwila jej śmierci niewiele
miała z dramatyczności. Paulinka zmarła w domu, na rękach mamy. Żegnając się ze wszystkimi, uśmiechała się, choć nawet trudno ocenić, jak bardzo cierpiała.
Minął rok od tamtego wydarzenia. Państwo Walczykowie, choć kosztuje ich to dużo, chcą opowiadać o swojej zmarłej córeczce. Są jej wdzięczni za jej dziecięcą wiarę, za to, że to ona wielokrotnie podtrzymywała
ich na duchu. Mówią o niej „wspaniała”. Nie dlatego, że była ich córką, ale dlatego, że faktycznie była wspaniałym dzieckiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu